- Poradzimy sobie - Odpowiedziałem pewnie i odszedłem. Nie chciałem by ta dziewczyna mi pomagała, przecież mam dwadzieścia sześć lat i umiem sobie radzić sam. Ach, te moje ego. Otworzyłem drzwi, by Marcellus mógł sobie swobodnie wyjść, co zrobił z chęcią. Spokojnie złapałem go za kantar i poprowadziłem do boksu. Był bardzo, bardzo łagodny i lekko otępiały, ale szedł grzecznie. Teraz jednak czekało mnie wyzwanie: Tornado.
- Jest jakiś koń na pastwisku? - Spytałem Amber, a ona pokręciła przecząco głową - A mogę go tam wypuścić?
- Jasne - Uśmiechnęła się. Ustawiłem przyczepę tak by koń mógł wyjść na pastwisko, ale nie mógł uciec.
- Radzę Ci się schować, mała - Zaśmiałem się i otworzyłem drzwiczki. Zawsze tak robiłem, gdyż tylko wtedy ten diabeł przybrany w skórę konia się uspokajał. Piękny, siwy arab wybiegł dumnie, acz szaleńczo z przyczepy. Na pastwisku, po jakiś trzech minutach się uspokoił
- Dziękuje Amber - Uśmiechnąłem się. Dziewczyna gdzieś poszła, a ja przeskakując płot wszedłem na pastwisko. Usiadłem tam sobie na trawie i obserwowałem konia, który nie zamierzał się "poddać". Niespokojnie chodził, a dopiero po godzinie zatrzymał się i chwilę odpoczął. Nie podchodził jednak do mnie, a ja sobie nic z tego nie robiłem.
Po jakiś trzech godzinach, Amber weszła na pastwisko.
- Ty nadal tutaj siedzisz? - Spytała zdziwiona.
- Tak. Już się uspokoił - Powiedziałem z uśmiechem, dumny z mojego Tornado. Grzecznie stał w oddali, skubiąc trawę. Jak to się stało? Samotność na niego, w przeciwieństwie do innych koni, dobrze działała. Uspokajał się wtedy. A przecież ja siedziałem niedaleko, ale traktował mnie jak powietrze. Wydawało by się że sobie myślał "Ten głupek sobie tam siedzi, i będzie tak siedział idiotycznie wyglądając. Ja se będę go ignorował".
< Amber? Takie nijakie, ale jest >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz